Jednym z głównych zagrożeń dla Polski jest słaba sytuacja demograficzna. Aby rozwiązać ten problem, polski rząd już 4 lata temu postanowił zwiększyć nakłady na politykę prorodzinną. Najważniejszym z projektów był oczywiście dodatek w wysokości 500 zł na drugie i każde kolejne dziecko.


Różne oblicza polityków


Kilka miesięcy temu napisaliśmy artykuł pt. „Kiedy bankierzy centralni mówią prawdę?”. Wynikało z niego, że chwile szczerości występują u bankierów przed objęciem ważnej funkcji lub już po odejściu ze stanowiska. Podobnie wygląda to w przypadku polityków. Ostatnio potwierdziła to Elżbieta Rafalska, do niedawna minister rodziny, która wielokrotnie przekonywała w mediach o słuszności wprowadzenia programu 500+.

Jeszcze w 2016 roku Rafalska mówiła w ten sposób:

Chcemy zmienić model rodziny z 2+1 na 2+2. Wiemy, że niezależnie od sytuacji materialnej rodziny decydują się na pierwsze dziecko, natomiast decyzja o drugim dziecku często jest powiązana z obawą o pogorszenie sytuacji materialnej.

W tamtym okresie wskaźnik dzietności w Polsce wynosił 1,3. Innymi słowy na każdą kobietę w wieku 15-49 lat przypadało 1,3 dziecka. Ze słów Rafalskiej jasno wynika, że celem było zbliżanie się do wskaźnika na poziomie 2. Przypomnimy tylko, że poziom 2,1 oznacza zastępowalność pokoleń, czyli liczba ludności utrzymuje się na podobnym poziomie.

Faktycznie dla naszego kraju wskaźnik dzietności na poziomie 2 oznaczałby gigantyczny sukces i przynajmniej częściowe pozbycie się problemu demograficznego.

Pierwszy efekt był widoczny – wskaźnik wzrósł do 1,45 w 2017 roku. Od tamtego momentu aż do dziś nie zanotowaliśmy jednak jakichkolwiek zmian. W tym czasie Rafalska kilkukrotnie stwierdziła, że program osiągnął zakładane cele, ale jak wszyscy wiemy, wcale tak nie było.

Chwila szczerości przyszła dopiero kiedy pani minister dostała się do Parlamentu Europejskiego. Po odejściu z rządu, na konwencji programowej Prawa i Sprawiedliwości, Rafalska przyznała, że „500+ to za mało, aby zwiększyć dzietność”.

Przypominamy, że te szczere słowa padły już po tym, jak rząd uchwalił poszerzenie programu również o dopłaty na pierwsze dziecko. W ten sposób koszt 500+ będzie wynosił już nie 25, a 40 miliardów złotych, czyli prawie połowę tego, co wydajemy na służbę zdrowia! Jednocześnie osoba, która dopiero co zachwalała ten projekt na lewo i prawo, przyznaje, że to nie wystarczy do poprawienia sytuacji.

 

Dlaczego w Wielkiej Brytanii się da?


Z danych brytyjskiego urzędu statystycznego wynika, że w 2015 roku na jedną Polkę mieszkającą w Wielkiej Brytanii przypadało 3,3 dziecka. Nie ma sensu porównywać tego z Polską, gdzie nawet po wydaniu dziesiątek miliardów na 500+ wskaźnik ten wzrósł do 1,45.

Wypada zadać pytanie: dlaczego te różnice są tak wielkie? Często słyszymy, że decydująca jest prorodzinna polityka prowadzona przez rząd Wielkiej Brytanii. Nie chcemy się tutaj zagłębiać w poszczególne zasiłki przyznawane w tym kraju, ponieważ rodziny w zależności od sytuacji otrzymują różnej wysokości dopłaty czy ulgi. Swoją drogą, ulga to słowo-klucz, ponieważ 500+ powinno być wprowadzone właśnie w formie ulgi podatkowej w wysokości 500 złotych. W takiej sytuacji pomoc omijałaby rodziny, gdzie żadnemu z rodziców nie chce się pracować.

Wracając jednak do porównania zasiłków w Polsce i UK, aby mieć jakiś punkt odniesienia zobaczmy ile dany kraj przeznacza na pomoc dla rodzin i dzieci. W statystykach OECD jest pozycja „family benefits public spending”. Niestety dane kończą się na 2014 roku, kiedy to Wielka Brytania przeznaczała na rodziny i dzieci 3,5% PKB, a Polska 1,5% PKB.

Od tamtego czasu wprowadziliśmy jednak 500+, które po rozszerzeniu samo w sobie podnosi nasze wydatki o 2% PKB, a zatem łącznie mamy już 3,5% PKB. Tyle samo co Wielka Brytania 5 lat temu. Różnica przestała zatem być tak duża, jak się niektórym wydaje. W pewnym sensie potwierdza to ranking na stronie Inequalityindex.org, który pokazuje, że Polska jest nr 1 na świecie jeśli chodzi o wydatki na cele socjalne w stosunku do siły nabywczej obywateli.

Wśród różnic na korzyść Wielkiej Brytanii (z perspektywy rodzica) moglibyśmy wymienić jeszcze fakt, że obowiązek szkolny dotyczy dzieci od 4. roku życia. Zatem rodzice dość wcześnie mają z głowy część obowiązków związanych z dzieckiem, co zapewne dla wielu osób jest zaletą.

Można więc powiedzieć, że różnice w udogodnieniach dla rodzin w Polsce i Wielkiej Brytanii stają się coraz mniejsze, za to prawdziwą różnicę robią niskie podatki oraz przejrzyste i stabilne prawo. W tym aspekcie od Brytyjczyków dzieli nas prawdziwa przepaść, co potwierdza zresztą liczba osób, które za naszym pośrednictwem zakładają spółki w Wielkiej Brytanii.

Przykładowe różnice:

1. Kwota wolna od podatku – w Polsce w przypadku zdecydowanej większości osób wynosi ona słynne 3091 złotych. Dla porównania, w Wielkiej Brytanii jest to 8628 funtów (ok. 41 000 złotych). Po przekroczeniu tej kwoty płaci się ZUS w wysokości 12%, natomiast wciąż jesteśmy wolni od podatku dochodowego (dopóki nie przekroczymy 12 480 funtów, czyli niemal 60 000 złotych rocznie).

2. Powyższy przykład może też obowiązywać dyrektorów w brytyjskich spółkach – są oni zwolnieni z opodatkowania w Polsce, a dodatkowo przy zarobkach do 41 000 zł nie płacą podatku w UK. Jednocześnie ich zarobek jest kosztem dla spółki. Może zatem istnieć spółka, która zarobi 200 tys. złotych, a jednocześnie ma 5 dyrektorów zarabiających po 40 tys. złotych. W takiej sytuacji nie ma podatku.

3. Księgowość – jeśli spółka nie jest zarejestrowana do VAT, nie trzeba co miesiąc wysyłać deklaracji, jak ma to miejsce w Polsce. Raz w roku wysyła się dokumenty do biura księgowego.

4. Prawo do emerytury – obejmuje wszystkich, którzy przepracowali minimum 10 lat w brytyjskiej spółce. Nie będziemy tu robić dokładnych porównań do Polski, ale z pewnością emerytura wypłacana w funtach wygląda lepiej niż ta z ZUSu.

Więcej na ten temat znajdziecie na stronie naszego działu zajmującego się zakładaniem spółek (wystarczy kliknąć w poniższy baner).

Najwyraźniej rozdawanie rodzinom pieniędzy, które wcześniej zostały zabrane w podatkach, nie jest rozwiązaniem problemu z demografią. Zamiast tego należy zmieniać system w taki sposób, aby ludzie czuli się bardziej zależni od samych siebie, a mniej od kaprysów państwa.

 

Skutki uboczne


Wspomnieliśmy już o tym, że program 500+ i inne prorodzinne zabiegi pozwoliły na zwiększenie wskaźnika dzietności z 1,3 do 1,45. Nie zapominajmy jednak czym naprawdę są programy typu 500+ i jakie są ich skutki uboczne.

Po pierwsze, tak jak napisaliśmy wyżej, program polega na tym, że rozdaje się ludziom pieniądze zabrane wcześniej w podatkach. Trzeba zatem zatrudnić urzędników, którzy to wszystko poprowadzą – przejrzą wnioski, przyznają pomoc, roześlą w odpowiedni sposób. Jest to koszt, którego nie da się pozbyć, ponieważ żadna władza (ani obecna, ani kolejna) nie zdecyduje się tych urzędników później usunąć (oznaczałoby to utratę głosów).

Po drugie, kiedy pieniądze z podatków nie wystarczają, politycy decydują się wziąć kredyt. W ten sposób rośnie zadłużenie, które w przyszłości będziemy musieli spłacić my, nasze dzieci czy też wnukowie. W ostatnich latach polskie władze miały obowiązek wykorzystać koniunkturę gospodarczą, by zbilansować budżet (tak jak to zrobiło wiele państw w naszym regionie). Nasi politycy zrobili jednak coś odwrotnego – jeszcze bardziej zwiększyli dług publiczny.

Po trzecie, kiedy pisaliśmy o wpływach z podatków, to mieliśmy na myśli również nowe podatki. Wprowadzone specjalnie po to, by uzbierać środki na spełnienie obietnic wyborczych. Według optymistycznej narracji nowe daniny miały być płacone np. przez banki. W rzeczywistości kolejny raz przerobiliśmy znany schemat, a mianowicie podatki zostały przerzucone na obywateli (wzrosły ceny dóbr i usług).

Pisaliśmy o tym, że wszystkie te posunięcia rządu skończą się wyższą inflacją. Ostatni odczyt pokazuje wzrost do poziomu 2,6%, a przecież mówimy o danych oficjalnych. Rzeczywista inflacja jest wyższa, co każdy z nas może odczuć wchodząc do sklepu. Prognozy również wskazują na dalszy wzrost cen.

Jednocześnie stopy procentowe znajdują się na rekordowo niskim poziomie, czyli 1,5%. Jeśli zatem wrzucimy środki na roczną lokatę, to po tym okresie (z uwzględnieniem podatku Belki) będziemy mieć 1,2% więcej, ale inflacja zdewaluuje oszczędności o 2,6%. Realnie wychodzimy na minus (w takim przypadku mówi się ujemnych realnych stopach procentowych).  

Teoretycznie powinniśmy oczekiwać podwyżek stóp procentowych. W ten sposób bank centralny może przyhamować inflację. Tymczasem prezes NBP Adam Glapiński dał ostatnio do zrozumienia, że jeśli miałoby dojść do jakichkolwiek zmian to bardziej prawdopodobnym wariantem jest obniżka stóp. Skąd taki pomysł? Jedyne wyjaśnienie jakie przychodzi do głowy to działania innych banków. Europejski Bank Centralny szykuje się do obniżek stóp procentowych. Przy braku reakcji NBP, kapitał może teoretycznie zacząć napływać do Polski, co umocniłoby polskiego złotego i utrudniło sytuację eksporterów.

Traktując poważnie słowa Glapińskiego można byłoby zadać sobie pytanie: co innego można zrobić, by wyhamować inflację? Można byłoby np. ograniczyć pomoc socjalną. To z kolei nie wchodzi w grę, ponieważ obniżyłoby szanse partii rządzącej na zwycięstwo w jesiennych wyborach. Błędne koło.

 

Podsumowanie


Program 500+ jedynie minimalnie poprawił wskaźnik dzietności w Polsce, a dodatkowo został wprowadzony w zły sposób. Lepiej wykonano to na Węgrzech, gdzie zastosowano ulgę podatkową o której wspominaliśmy wcześniej. Jakby tego było mało, w tym roku polski rząd zdecydował się na poszerzenie programu 500+ i ma on obejmować także pierwsze dziecko. W tym wypadku nie można już powiedzieć, że chodzi o poprawę sytuacji demograficznej (kto decyduje się na pierwsze dziecko ze względu na 500+???). Jest to zwyczajna łapówka dla wyborców, którzy nie rozumieją, że sami będą musieli zapłacić za obietnice rządzących (nie licząc tych, którzy nie pracują).

Żyjemy w demokracji, a zatem żeby podjąć walkę o władzę, inne partie będą musiały licytować się z rządzącymi na zasadzie: „kto da więcej?”. Kto takiej walki nie podejmie, może liczyć maksymalnie na 5-7% w wyborach.

Program przyczynił się do wzrostu inflacji, chociaż z pewnością znaczenie ma również fakt, że polska gospodarka rozwija się w szybkim tempie i brakuje pracowników. Wynagrodzenia muszą zatem iść w górę (wraz z nimi ceny dóbr i usług). W ramach ciekawostki: 500 zł na dziecko wypłacone w 2016 roku, jest dziś warte 466 zł. Tak działa inflacja.

Minister Rafalska przyznała, że 500+ to za mało, by poprawić dzietność. Domyślamy się, że jest to zapowiedź kolejnych kosztownych dodatków, których wprowadzenie także będzie miało na celu „poprawę sytuacji demograficznej”.

Przykład wysokiej dzietności polskich rodzin w Wielkiej Brytanii pokazuje, że kluczem do sukcesu jest tworzenie prostego prawa i utrzymywanie niskich podatków. Małe obciążenia podatkowe sprawiają, że więcej pieniędzy zostaje w kieszeniach obywateli. Czują się oni bardziej niezależni i częściej decydują się na dzieci.

Chcielibyśmy wierzyć, że polski rząd zdecyduje się na pójście w ślad za Brytyjczykami. Niestety, póki co polscy przedsiębiorcy muszą szykować się na wyjątkowo wysoką podwyżkę składek na ZUS. Na ten moment można przyjąć, że wyniesie ona blisko 10%, a polski przedsiębiorca co miesiąc będzie musiał płacić blisko 1500 zł haraczu.

Sytuacja demograficzna ma gigantyczny wpływ na to jak zachowują się akcje (popyt na dobra i usługi firm), obligacje (stan finansów państwa, wpływy z podatków) oraz nieruchomości (popyt na mieszkania). Im większa populacja, tym lepiej.

Co do aktywów inwestycyjnych – mamy ujemne stopy procentowe, inflacja przewyższa stopy o 1%. Prognozy sugerują, że inflacja będzie rosnąć. Z kolei prezes NBP dopuszcza możliwość obniżek stóp. Wygląda na to, że zmierzamy w kierunku silnie ujemnych stóp procentowych, co zachęci oszczędzających do porzucenia walut i szukania alternatyw, którymi są złoto, srebro, ale również kryptowaluty. W tym ostatnim przypadku trudno jednak przedstawiać konkretne prognozy.


Zespół Independent Trader