Na przestrzeni ostatnich 20 lat, a szczególnie ostatniej dekady znacząco zwiększyły się dysproporcje zarówno pod względem dochodów jak i majątku. W dużej mierze zjawisko to zawdzięczamy polityce dodruku oraz zerowych stóp procentowych, która sprawiła, że znacząco wzrosły ceny aktywów finansowych oraz nieruchomości, przy jednoczesnej stagnacji zarobków. Efekt jest taki, że coraz szersze grupy osób w USA, Europie czy wielu krajach rozwiniętych głośno domagają się „równego podziału bogactwa”. Niezadowolenie społeczne skutecznie wykorzystują politycy, których głównym zadaniem jest zdobycie czy utrzymanie poparcia wyborców i wynikającej z tego władzy.

Świetnym przykładem zbicia poparcia na niezadowoleniu społecznym jest członkini Izby Reprezentantów Alexandrii - Ocasio Cortes, pracująca jeszcze do niedawna na zmywaku co i tak przerastało jej umiejętności intelektualne. Tymczasem jako polityk sprawdza się doskonale. W demokracji należy głośno wykrzykiwać to czego domaga się zidiociały tłum i stanowisko w parlamencie mamy murowane.

W imię równości społecznej burmistrz Nowego Jorku zadeklarował ostatnio „tax the hell out of the rich”. Zrobił to nie dlatego, że podniesienie podatków dla najbogatszych rzeczywiście coś zmieni, lecz wyłącznie, aby kupić satysfakcje wyborców, wynikającą z teoretycznego „ukarania bogatych”. Ja nie mam, więc czemu „oni” mają mieć? Chora zawiść w czystej postaci. Przykre, ale tego typu postawa jest bardzo popularna. Obarczenie „innych” winą za własną niedolę przychodzi nam dużo prościej niż poszukanie przyczyn problemu w nas samych.

Wśród osób mniej zamożnych są ludzie, którym po prostu powinęła się noga i mimo szczerych chęci i prób nie byli w stanie przekroczyć pewnego poziomu. Nie oznacza to jednak, że są nieszczęśliwi czy czują się gorsi. Absolutnie nie. Poziom majątku bardzo rzadko koreluje z poziomem zadowolenia z życia. Smutna prawda jest jednak taka, że absolutna większość osób, która domaga się większego socjału czy wzrostu podatków dla najbogatszych jest zbyt leniwa, żeby samemu coś zmienić. Będąc w „potrzasku” domagają się ukarania tych, którym powodzi się lepiej, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę ich postawa działa destruktywnie na całą gospodarkę. Najgorszy jest fakt, że postawa życzeniowa w stylu: „mi się należy” czy „jestem obywatelem, więc rząd powinien o mnie zadbać”, zaczyna coraz bardziej dominować w rozwiniętych społeczeństwach.

W Stanach Zjednoczonych większość osób w wieku powyżej 65 roku życia zdecydowanie preferuje kapitalizm, w którym w wyniku ciężkiej pracy jesteśmy w stanie coś osiągnąć. Im niższy wiek, tym preferencje przechylają się w kierunku socjalizmu. W grupie 18-29 po raz pierwszy zamiłowanie do socjalizmu przeważa nad kapitalizmem.

W Europie jest podobnie. Coraz częściej słyszy się o konieczności podniesienia podatków po to, aby pozyskać środki na wypłatę świadczeń socjalnych. Tymczasem prawie 100 lat temu Albert Einstein słusznie stwierdził: „Jeśli płacicie ludziom za to, że nie pracują, a każecie im płacić podatki, gdy pracują, nie dziwcie się, że macie bezrobocie.”

W Polsce po tym jak ogromnym sukcesem PR’owym okazało się 500+ mało która partia (poza Konfederacją) odważy się pójść w kierunku obniżenia socjału przy jednoczesnej redukcji podatków i udziału rządu w gospodarce. Czy dalsze zwiększanie pomocy społecznej będzie w stanie podnieść poziom życia lub zmniejszyć niezadowolenie społeczne?

 

Wysokość podatków vs. wpływy podatkowe


Większość osób uważa, że zwiększenie podatków przełoży się na wzrost dochodów budżetowych. W rzeczywistości jest odwrotnie. Niskie podatki sprawiają, że ludzie chętniej pracują. Ostatecznie, w ich kieszeni pozostaje więcej środków, wydawanych dużo rozsądniej niż robią to agencje rządowe. Gospodarka funkcjonuje efektywniej. Jednocześnie przy niskich stawkach przedsiębiorcy dla świętego spokoju płacą podatki i tym samym skupiają się na rozwoju firmy, zamiast kombinować z optymalizacją czy ukrywaniem się w szarej strefie. 

Wiele lat temu niby socjalistyczny rząd Leszka Milera obniżył podatek CIT z 27% do 19%. Efekt? Znaczący wzrost dochodów do budżetu. Chwilę później obniżono akcyzę na alkohol - efekt ten sam. Przy niskich podatkach rośnie efektywność gospodarki co przekłada się na poprawę stanu życia i mowa tu nie tylko o najlepiej zarabiających, ale o całym społeczeństwie.

Analizując wysokość podatków i wpływy budżetowe warto także przyjrzeć się pewnej kwestii.

Chodzi o relację wysokości stawek podatkowych do wpływów z podatków.

Na powyższej grafice widzicie rozpiętość podatków dochodowych w USA na przestrzeni ostatnich 100 lat. Zwróćcie uwagę, że w latach 1935 - 1965 stawki podatkowe wahały się od 20%, do astronomicznych 90% (!)

Teraz przyjrzycie się podatkom po 1990 roku. Podatki znacząco zredukowano. Obecnie znajdują się w przedziale od 10% do 35%. Ktoś mógłby pomyśleć, że w latach 60-tych wpływy do budżetu z tytułu podatków były dużo większe niż ma to miejsce obecnie. Nic bardziej błędnego.

Historycznie patrząc od końca II Wojny Światowej wpływy z podatków wahały się od 14,4% PKB do 20,9% PKB (średnia 17,9% PKB). Mała różnica. Mimo, iż maksymalna stawka podatkowa została zredukowana z 90% do 35%, wysokość wpływów się znacząco nie zmieniła. Co więcej, prawie nie widać tu wyraźnej korelacji. Prawda jest taka, że przy wysokich podatkach wiele osób nie płaci ich wcale, ukrywając się w szarej strefie. Pracownicy otrzymują pieniądze „pod stołem”. Jeżeli zastosowanie optymalizacji podatkowej jest zbyt trudne, duże korporacje przenoszą się do krajów o mniejszych obciążeniach podatkowych.

Podnoszenie podatków, aby zwiększyć wydatki socjalne, nie prowadzi do niczego dobrego. System oparty na dystrybucji dochodów od grupy pracowitej i przedsiębiorczej do osób żyjących z zasiłków jeszcze nigdy się nie sprawdził. Mieliśmy już setki, jeżeli nie tysiące przykładów, w których nadmierne opodatkowanie i zbyt duży udział rządu, doprowadzały kraj do ruiny, drastycznie obniżając standard życia, nie tylko tych najbogatszych (oni zdążą się w porę ewakuować), lecz głównie ludzi z klasy średniej i niższej. Dobrym przykładem może być Argentyna, która jeszcze 70 lat temu była najbogatszym krajem na świecie, a która po przejściu pod zarząd socjalistów została doszczętnie zniszczona.

 

Czemu w ogóle o tym piszę?


Otóż wróciłem dopiero co z wakacji na Kubie, zwanej socjalistycznym rajem. Podczas podróży raptem przez moment byłem w typowym kurorcie, do jakich zazwyczaj zaglądają turyści. Większość czasu spędziłem ze zwykłymi Kubańczykami, którzy nienawidzą systemu, w którym przyszło im żyć, a o którym marzy młodsze pokolenie z krajów rozwiniętych. Sześć dekad rządu, który decyduje o wszystkim, zrujnowało ten kraj doszczętnie. Obecnie prawie wszyscy są równi. Równi, czyli nie mają prawie nic, ledwo egzystują. Nie ma klasy średniej, nie ma wyższej. Jest jednak grupa piekielnie bogatych ludzi - polityków.

Przeciętny obywatel, czyli 98% Kubańczyków żyje na poziomie, który w Polsce nazwalibyśmy skrajnym ubóstwem. Sytuację na szczęście ratuje ciepły klimat. Największym problemem jest totalne przeregulowanie gospodarki. Drogie licencje na niemalże każdą działalność oraz wysokie podatki. Działasz w „strategicznym” sektorze jak produkcja tytoniu, to 90% produkcji oddajesz organizacjom rządowym. Chcesz otworzyć restaurację? Wystąp o pozwolenie. Opłać drogą licencję i działaj. Zakupu niezbędnych produktów możesz jednak dokonywać tylko w sklepach należących do rządu. Każdy pracownik ma w głębokim poważaniu czy produkty są dostępne, czy nie. Rząd udaje, że płaci. Ludzie udają, że pracują. Przerost zatrudnienia i tym samym marnotrawstwo ludzkiego czasu, potencjału i rządowych pieniędzy jest ogromny. Ochroniarz wpuści Cię do sklepu, w którym nic nie ma, ale będzie sprawdzał, czy niczego nie ukradłeś. Trzy ekspedientki mają wieczną przerwę. Czwarta, „zmęczona życiem” łaskawie przyjmie zapłatę za produkt wątpliwej jakości. To się nazywa motywacja do pracy.

Transport wygląda równie fatalnie jak reszta gospodarki. Średni wiek samochodu to jakieś 40 lat. Przejażdżka pięknie odrestaurowanym autem z lat 50 po starej Hawanie jest przyjemna, lecz prawda jest taka, że 95% samochodów nie przeszłoby najbardziej pobieżnego przeglądu. Mimo to ich ceny są astronomiczne. Trzydziestoletnia, łada kosztuje 40 tys. USD, gdyż na wyspie nie ma nowych samochodów, nie licząc tych należących do polityków. Tak wysokie ceny wynikają z tego, że od czasu upadku Związku Radzieckiego, rząd blokuje import samochodów. Ich astronomiczne ceny sprawiają, że transport jest relatywnie drogi w efekcie czego, większość Kubańczyków nigdy nie opuszcza rodzimego miasta. Problemem nie są sankcje ze strony USA, lecz ograniczenia mentalne urzędników.

Jeden z bardzo inteligentnych Kubańczyków, od którego przez kilka dni wynajmowałem dom, opisał proste i skuteczne rozwiązanie. Rząd sprowadza z Chin tanie samochody. Jednocześnie sprzedaż okłada 300% cłem, ale i tak się sprzedadzą od ręki, bo część ludzi ma pieniądze przysyłane przez członków rodziny mieszkających poza Kubą. Na wyspie rośnie ilość pojazdów w efekcie czego spada ich cena oraz koszty przejazdów. Jednocześnie stają się one dostępne dla Kubańczyków, bo obecnie wielu z nich nie stać na przejazd z jednego miasta do drugiego (podróż 300 km tzw. „taxi colectivo” kosztuje tyle, co dwutygodniowe wynagrodzenie). Ceny spadają, dzięki czemu rośnie poziom zamożności. Rząd ma środki z akcyzy na poprawę jakości dróg. Wszyscy są zadowoleni. Nie, nie da się. Nie na Kubie. Nie będziemy importować obcych samochodów. Taka jest mentalność urzędników!

O ile w normalnym systemie nauką i ciężką pracą jesteście w stanie coś osiągnąć, o tyle w „socjalistycznym raju” chcąc wydostać się z biedy, możecie albo cudem zostać politykiem (wtedy wzbogacicie się bardzo szybko), albo wyjechać z kraju, z czego korzysta wielu młodych Kubańczyków. To co opisałem to wyłącznie mały wycinek problemów gospodarki sterowanej przez rzesze nieudolnych urzędników, pozbawionych motywacji do pozytywnych zmian. Warto o tym pamiętać, gdy następnym razem usłyszycie od kogoś „rząd powinien coś z tym zrobić”.

W tym momencie ktoś stwierdzi, że komunizm to przecież nie socjalizm. W socjalizmie mamy własność prywatną, tyle że rząd zabiera sporą część naszych dochodów, aby w procesie redystrybucji zapewnić nam „darmowy” dostęp do różnych usług. Sorry, tak to nie działa. Biurokracja ma to do siebie, że rozrasta się bez pohamowania. Zwiększa się podatki, aby poprzez rozdawnictwo utrzymać się u władzy. Mając pieniądze i władzę politycy przejmują coraz większą część gospodarki, która w rękach prywatnych funkcjonowałaby dużo lepiej. Zaczyna się niewinnie. Z czasem wydatki rządowe odpowiadają już za 50% gospodarki, jak ma to obecnie miejsce w UE. Nadal myślicie, że żyjemy w gospodarce kapitalistycznej, skoro za niemalże połowę gospodarki odpowiadają urzędnicy, a dzień wolności podatkowej przypada na czerwiec?

Do pisania tematu zbierałem się już od dłuższego czasu, gdyż coraz częściej słyszę hasła równości społecznej. Wszystko fajnie brzmi, ludzie będą równi, każdemu będzie się super żyło - słowem raj na ziemi. Prawda jest taka, że nie jesteśmy równi, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

Rasy azjatyckie są bardziej inteligentne od rasy białej, Latynosów czy czarnej. Dla odmiany przedstawiciele rasy czarnej, są dużo lepiej przystosowani do uprawiania sportu na poziomie wyczynowym. To są fakty. Są ludzie, którzy lepiej radzą sobie w nauce, inni w sztuce, jeszcze inni mają zmysł techniczny. Jako społeczeństwa rozwijamy się właśnie dzięki różnorodności. Artystycznie jestem totalnym beztalenciem. Mój kilkuletni syn maluje lepiej ode mnie. Sportowo plasowałbym siebie wysoko, ale zawdzięczam to dbałości o siebie i nieustannemu ruchowi. W wieku dwudziestu kilku lat na pewno nie miałem predyspozycji do wyczynowego uprawiania sportu, bo taki się urodziłem. Czy to źle? Nie. Każdy z nas ma unikalne cechy, dzięki którym jesteśmy wyjątkowi.

Obecnie w krajach rozwiniętych coraz częściej atakuje się ludzi tylko dlatego, że odnieśli sukces. Wiele lat temu białych farmerów wyrzucono z Zimbabwe. Po tym jak kraj ten doznał klęski głodu, wita się ich ponownie jak wybawicieli. Do Polski, po otwarciu gospodarki w latach 90-tych, ściągano masowo specjalistów z zagranicy, gdyż w kraju nie było osób posiadających odpowiednie kwalifikacje. Czy takie osoby powinno się karać wysokimi podatkami i w imię równości blokować wartość dodaną, którą mogą wnieść do społeczeństwa? Dawniej nikt tak nie myślał. Dziś jednak w wielu krajach rozwiniętych rozwija się bardzo niebezpieczny trend. Ludzi sukcesu obwinia się za niedole tych, którym z pewnych przyczyn żyje się akurat trochę gorzej. Opodatkowanie zaradnej części społeczeństwa nie przyniesie nic dobrego, może poza chwilową satysfakcją pewnej grupy społecznej.

 

Podsumowanie


Socjalistyczne zapędy polityków niemalże we wszystkich krajach rozwiniętych stają się coraz większym zagrożeniem dla gospodarki, zachodniego stylu życia i wartości jakie wyznawaliśmy. Europa czy Japonia rozwija się bardzo wolno na tle Azji i nic nie wskazuje na odwrócenie trendu. W Azji promuje się edukację i ciężką pracę. W Europie najważniejsza jest równość (równanie w dół). Urzędnicy bardziej martwią się o pasożytów żyjących z zasiłków niż ciężko pracujących obywateli. Masowo przyjmuje się emigrantów, którzy nie mają ochoty podejmować pracy czy integrować się ze społeczeństwem. Powstają strefy do których policja boi się zaglądać. W ciągu zaledwie 2 dekad poziom życia w Niemczech czy Francji obniżył się drastycznie. Szwecja jest najlepszym przykładem, jak można zniszczyć bezpieczny i dobrze prosperujący kraj w imię poprawności politycznej. Mam nadzieję, że ten artykuł skłoni Was do dyskusji czy choćby refleksji.

Aby pokazać Wam też drugą stronę medalu zachęcam do obejrzenia świetnego filmu autorstwa mojego kolegi z kanału Nam Zależy. Opisuje on historię oraz zasady na jakich działa Liechtenstein - małe księstwo o jednym z najwyższych poziomów życia.
 


Trader21